niedziela, 3 czerwca 2018

Dwudniowy debiut w górach

Wprawdzie już kilka razy miałem styczność z górami podczas zawodów - Terratlon, Złotoryja, XTerra - ale to nigdy nie było prawdziwe górskie bieganie, a tym bardziej nie dwudniowe. Już od jakiegoś czasu zbieraliśmy się z Wojtkiem, żeby wystartować w Biegu Rzeźnika i idealną okazją miał być jego wyjazd kawalerski. Niestety jak co roku spóźniliśmy się na zapisy i ... pozostało szukać alternatywy. No i trafiła się... Triada Biegowa - 3 biegi w ciągu dwóch dni. Do wyboru 3 dystanse, wybraliśmy ten pośrodku. Bo najkrótszy byłby zbyt łatwy, a ten długi byłby samobójstwem.

Tak więc: 2 dni - 3 biegi - 70km - 3120m suma podbiegów - STARTUJEMY!



Wyjazd o 5:30 rano, dojeżdżamy do Krościenka, odbiór pakietów startowych, odnalezienie noclegu (pięknie położonego, ale trudno dostępnego) i przygystkich otowanie do biegu. Zbiórka i wsiadamy do autobusu, który wywozi nas na Przełęcz Knurowską. Stamtąd start i bieg w kierunku Krościenka.



Początek taki sam jak we wszystkich biegach, adrenalina, szybki start, rywalizacja i pierwsze kilometry lecą. Co jakiś czas oglądam się za siebie czy mam w zasięgu Wojtka, plan jest taki, żeby na Lubaniu zaczekać na Wojtka. Dobiegam, a w zasadzie dochodzę, bo strome podejście nie pozwala nawet na szybki marsz, na szczycie wieża, na którą też trzeba wejść - chwila przerwy w oczekiwaniu.


Potem już mamy tylko z górki. Wystarczy "zluzować gorce" i leci się tak po prostu, bez wysiłku. Według gps trasa jest o 2km dłuższa, ale w dobrej formie docieramy na metę. Pierwszy etap za nami, wymagający choć dość bezbolesny - jest apetyt na więcej. 


Szybka regeneracja, no dobra, trochę dłuższa, pakowanie i obiadokolacja na mieście i szybka drzemka jeszcze w aucie, bo się rozpadało, czeka nas wieczorny etap w Pieninach, najkrótszy, ale ze względu na zapadający zmrok, nie najłatwiejszy. 


Dwuktrony podbieg na Toporzysko, za pierwszym raz trzeba było się ustawić "w kolejce", bo jeden wbiegał za drugim, a za drugim razem zapadł już zmrok. Sprawę utrudniał fakt, że ja zapomniałem czołówki, a Wojtek wziął czołówkę, ale bez baterii. Ostatnia prosta to jednak fajny deptak wzdłóż Dunajca i drugi etap za nami!


Powrót na kwaterę i spokojna regeneracja, uzupełnianie płynów i energii, bo na drugi dzień start w ostatnim, a zaraz najdłuższym etapie. Pora na Beskid Sądecki. Jest dobra forma, ale jest też obawa, że na drugi dzień trudy dotychczasowych etapów będą odczuwalne... wszystko miało się okazać za 8 godzin.


Na drugi dzień obudziłem się bez problemów, ale trochę odczuwałem wczorajsze "harce". Jednak emocje robiły swoje i aż chciało się biec, mojego entuzjazmu nie podzielał jednak Wojtek, który bardziej odczuwał wczorajsze dwa etapu. 
Ruszyliśmy punktualnie i po około 2km znaleźliśmy się w potoku. Wspinaczka w górę potoku całkiem przyjemna, zima woda przyjemnie chłodziła zmęczone stopy. Po dobrych kilku kilometrach przyszła pora na podejście ostateczne na Dzwonkówkę. Lekkie wyrównanie i zbieg. Wtedy dostałem też informację od Wojtka, że ze względu na problemy z kolanem musi zrezygnować z dalszej trasy.



Czułem się dość dobrze, więc podkręciłem lekko tempo, mając jednocześnie z tyłu głowy, że przede mną jeszcze dwa podejścia - na Przehybę i ponownie (choć już nie tak dużo) na Dzwonkówkę. Podczas zbiegów wyprzedziłem kilku zawodników i rozpocząłem wspinaczkę na Przehybę. O ile z początku łączyłem marsz z biegiem, o tyle w dalszej fazie była to tylko wspinaczka i to z przerwami. To podejście dało mi się bardzo mocno we znaki - bardzo strome i jednocześnie trudne technicznie.

Na Przechybie dość długo "w miarę" płasko. Po dotarciu do punktu odżywczek chwila przerwy, wymiana zdań z innymi zawodnikami, ostatnie 10 kilometrów i to w większości z górki - trzeba dać radę. Jednak już po chwili przekonałem się, że zbieganie nie zawsze jest fajne, łatwe i przyjemne. 

Ostatnie kilometry minęły pod znakim walki ze sobą, słabościami, zbiegami i skurczami. Dopiero dotarcie do asfaltowych uliczek Krościenka dało nieco sił i pozwoliło przyśpieszyć i w przyzwoitym tempie przekroczyć metę po raz trzeci!



Podsumowanie - bardzo udany debiut, wydaje mi się, że z taką formą, miesiąc wcześniej mółgbym powalczyć o złamanie trzech godzin w Krakowie, ale to tylko przypuszczenia. Do zawodów podszedłem bez presji, może z lekką obawą, ale na luzie. Dwa pierwsze etapy pokonałem bez większych problemów. Na trzecim odczuwałem już wcześniejszy dystans, jednak kryzysu większego nie miałem i ukończyłem Triadę na dystansie Ultra. 

Podziękowania dla Wojtka, który wspólnie ze mną uczestniczył w wyjeździe i był dużą motywacją. Na koniec zamieszczam, krótki filmik z zawodów.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz