wtorek, 4 listopada 2014

This is NOT your day - Frankfurt marathon

Muszę się uczciwie przyznać, że pisząc poprzedni post o moich błędach popełnionych przed maratonem byłem bardzo dobrze nastawiony na nadchodzący, wyniki 'kontrolne' były obiecujące, a ja byłem pewny... może nawet zbyt pewny, że osiągnę swój cel. Królewski dystans maratonu jednak nie da się oszukać i wszystko weryfikuje. Ale zacznijmy wszystko od początku...


Pozwoliłem sobie na lekką modyfikację zdjęcia reklamującego zawody w Frankfurcie. Nie zamierzam jednak zwalać na "zły dzień", pogodę, źle dobrany sprzęt, złą organizację, pecha ...  i tak dalej kontynuując całą możliwą wyliczankę, którą sportowiec może zasłaniać swoją słabą formę, nazwę rzeczy po imieniu - w końcu to ja wszystko... zepsułem. 

Wraz z chłopakami z Grupy biegowej Knurów wyruszyliśmy już nad ranem (o 2:00) w piątek. Podróż minęła sprawnie i zameldowaliśmy się na miejscu już około 12. Mieliśmy więc prawie 48 godzin, aby się zaaklimatyzować, a umówmy się... aklimatyzacja nie była potrzebna, bo byliśmy zaledwie 1000km od domu. Wymówka odpada.

Mimo początkowych "przygód" i "nowych doświadczeń" w związku z naszym hostelem, nie mieliśmy też problemów z zaśnięciem, wyspaniem się w spokoju, a także drzemkami w ciągu dnia jeśli była taka konieczność. Dodatkowo odbyliśmy dwa krótkie (6-cio kilometrowe) treningi - na rozruszanie. Druga wymówka odpada.


Żywieniowo też się nie zaniedbywałem, zwłaszcza, że chłopaki wzięli prowiantu na co najmniej tydzień. Znaleźliśmy także restaurację, która serwowała bardzo dobre makarony i tam też zawitaliśmy w piątek wieczorem, a także w sobotę, przed zawodami. Dodatkowo zaliczyliśmy pasta party - bardzo dobre, a także uzupełniliśmy płyny najlepszym izotonikiem - piwem. Kolejna wymówka odpadła. 

W dzień zawodów, jak i podczas całego weekendu pogoda była niemalże idealna. Delikatne słoneczko, lekki wiatr, brak opadów i temperatura około 15 stopni. Nie było czego się przyczepić, tak jakby organizatorzy specjalnie załatwili pogodę na te zawody, które przypomnijmy... zaliczają się do serii: IAAF Road Race Gold Label, najlepiej zorganizowanych, najszybszych i stojących na najwyższym poziomie zawodów. Wymówek brak!

Zdjęcie na pocieszenie z trzecim zawodnikiem MŚ na Hawajach w 2014 roku - Jan Frodeno

Przejdźmy do biegu. Wstałem na czas, zjadłem lekkie śniadanie i ubrałem się do wyjścia. Wszystko spakowane miałem już dzień wcześniej, więc nie musiałem się stresować i spieszyć. Na miejscu dało się wyczuć lekki stres wśród wszystkich zgromadzonych osób, ale to nic dziwnego, to przecież królewski dystans. Korzystając po raz ostatni z toalety udaliśmy się do szatni, a także do depozytu, żeby zostawić rzeczy. Wziąłem tylko otrzymaną w pakiecie startowym reklamówkę, która służyła za "koszulkę", która ograniczała stratę ciepła. Ustawiłem się w swojej pierwszej strefie - zawodnicy, którzy planują pobiec poniżej 3h15min. Taki był mój plan minimum, chociaż po prawdzie to nie brałem go pod uwagę - w myślach widziałem tylko 3:00:00. 

Wystartowaliśmy punktualnie o 10.00, jednak linię startu przekroczyłem dopiero po kilku chwilach - ilu? Nie wiem, nie biegam z żadnym pomiarem czasu, więc była to dla mnie niewiadoma X. Początek mimo szerokich ulic, dość gęsty. Ciężko wyprzedzać, ale wiem, że Ci zawodnicy biegną na podobny do mojego (planu) czas, więc trzymam się w grupie wyprzedzając raz po raz, kiedy tylko pojawia się wolna przestrzeń. Dobiegam do pierwszego pomiaru czasu na 5-tym kilometrze, a tam... 23:10. Szybka analiza... ciężko określić tempo, bo mamy ciągle niewiadomą "X". Optymistycznie zakładam, że wynosi jakieś 3 minuty, lecimy do 10. kilometra. Ścisk nadal, a do tego trasa zaczyna coraz bardziej się "kręcić". Tempo podobne, więc będę mógł precyzyjnie określić ile wynosi niewiadoma "X". Na zegarze... 44.53, czyli kolejna piątka przebiegnięta w tempie 21.43... zdecydowanie za wolno.

Od 11. kilometra zaczyna się robić trochę luźniej, dlatego korzystam z okazji i przyśpieszam, mimo że od początku odczuwam dyskomfort w udach i łydkach. Czyżby jeszcze półmaraton dawał się we znaki? Nie myślę o tym i nakręcam się coraz bardziej. "Łapie" wzrokowo kolejnych zawodników i mijam ich, zawodnik po zawodniku, jest nieźle - kolejny pomiar czasu i: 1:06:00 - 5km w 21.07. Jest w końcu tempo, które pozwoli mi złamać te 3 godziny. W międzyczasie trafiam na drugą stronę Menu. Doping także i tu jest, ludzie "biesiadują" przy piwko i muzyce, dopingują nas... szkoda, że czuję się coraz słabszy. Nie patrzę na 20. kilometrze na zegar, czekam na oznaczenie połówki - 1:32:28. I znów pytanie o tą niewiadomą "X", jeśli to faktycznie 3 minuty to jest nieźle, nie biorę pod uwagę zmęczenia. 

Tak kibicowali mi w Polsce za co bardzo jestem wdzięczny


Druga połowa, to w niej mam trafić na tą ścianę, na razie mam schody, wracamy na drugą stronę Frankfurtu, już bliżej niż dalej powtarzam sobie, ale czuję, że jest coraz wolniejszy i kolejni zawodnicy mnie mijają. Podejmuję walkę, podczas zbiegów wydłużam krok. 25. kilometr - 1:49:40. Tempo około 22 minuty na 5. kilometrów. Wciąż kręcę się w okolicach czasu na mecie 3 godzin, ale uświadamiając sobie jak bardzo już jestem zmęczony staje się on dla mnie coraz bardziej odległy. 

30. km - 2:13:05, podejmuję próby optymistycznej kalkulacji, że jeszcze nie wszystko stracone. Długa prosta jednak działa na psychikę, biegnę, biegnę i mam coraz mniej sił. Niestety zaczynam sobie uświadamiać, że ten maraton mnie pokonał i 3 godzin nie złamię. Potwierdza to zegar na 35. kilometrze - 2:38:25. Pozostaje nieco ponad 7 kilometrów. Zakładając moje 3 minuty na starcie czas: 2:35:25... ruszając od teraz w tempie 4min/km dotarłbym w przedziale 3:00 a 3:05.

Ostatnie kilometry jednak szybko weryfikują moje kalkulacje. Zaczynam walczyć o każdy metr... na każdym punkcie żywieniowym staram się nie zatrzymać, nie przejść do marszu. Około 38. kilometra przegrywam walkę i przechodzę do marszu, wybijając wodę i izotonik. Wszyscy wokół mnie także walczą. Czuję, że mój krok jest zdecydowanie krótszy od tego na początku, staram się skupiać na tym, aby go wydłużyć, ale... nie da się albo przestaje o tym myśleć i wraca do "normy". Jeszcze 2-3 razy przechodzę do marszu i trafiam na ostatni zegar przed metą: 40 kilometrów w 3:05:47. Problem więc będzie, żeby chociaż zmieścić się w 3h15min. Dla potwierdzenia przebiega obok mnie pacemaker z balonikiem, właśnie z takim napisem.

Na finisz nie mam siły, wbiegam na czerwony dywan i wcale nie czuję dumy, mijam linię mety i nie unoszę rąk w górę w geście triumfu, wynik 3:16:26 świętuję milczeniem, spuszczam głowę i odchodzę stamtąd, na tarczy. Dzisiaj przegrałem... królewskiego dystansu maratonu nie da się oszukać. Wypunktował mnie, jak doświadczony bokser jakiegoś żółtodzioba w ringu, bezlitośnie, pokazując wszystkie słabości i nie pozostawiając złudzeń.

Popełniłem na pewno dwa błędy, które muszę wyeliminować w przyszłości:

  • Półmaraton na tydzień przed startem, który pobiegłem na maksa, nie oszczędzając się
  • Brak długich wybiegań w całym okresie przygotowawczym. 

Ta porażka zmotywowała mnie jednak jeszcze bardziej do treningu. Mam nadzieję na dobrze przepracowaną zimę, a wiosną... liczę na to, że rol się obrócą!

niedziela, 19 października 2014

Uczcie się na... moich błędach

Dzisiaj lekcja pokory, przestroga dla cwaniaków (jak ja) i optymistyczne spojrzenie na przyszłość!

Człowiek uczy się całe życie - to fakt. Człowiek uczy się na błędach - to każdy na własnej skórze się przekonał. Najważniejsze jednak, aby tych błędów nie powtarzać. 

Ostatni wpis miał miejsce jeszcze na amerykańskim kontynencie dlatego też będę kontynuował moją historię od tamtego wpisu. Przygotowania do maratonu postępowały, a na campie regularnie biegałem (średnio 5-6 treningów tygodniowo). Założenie długich wybiegań niestety legło w gruzach z powodu zbyt małej ilości czasu, czułem jednak, że i bez tego forma rośnie. 
Problemy zaczęły się pojawiać kiedy opuściliśmy camp i zaczęliśmy zwiedzać. Z powodów podróży, wycieczek i karaibskich warunków pogodowych nie miałem okazji na regularne treningi. Udało mi się raz udać na trening w Miami, raz podczas rejsu (biegałem po bieżni na statku - mimo wszystko, średnia przyjemność) i raz w NY... obowiązkowo w Central Parku!

Zapis satelitarny treningu w Central Parku, NY

Tak więc, zaległości treningowe musiałem nadrabiać dopiero po powrocie do Polski. I tu kończy się przydługi wstęp do notatki "o moich błędach".

Już wcześniej znalazłem sobie plan treningowy, aby złamać 3 godziny w maratonie. Jedynym problemem było, że był on rozpisany na 12 tygodni, a mnie od startu na królewskim dystansie dzieliło zaledwie 6 tygodni... I tu pojawiła się pierwsza "błyskotliwa" myśl: Rozpocznę przygotowania bezpośrednio od 7-go tygodnia! Długo nie myślał... tak zrobił.

Początkowo realizowany przeze mnie plan treningowy

Na zielono odznaczałem wykonane treningi, na pomarańczowo treningi, które robiłem, ale nie udało mi się utrzymać zadanego tempa, a na czerwono treningi, które nie zostały zrealizowane. Pierwszy tydzień, od którego rozpocząłem był w całym planie najmocniejszy, a ja... z zaległościami w jakichkolwiek treningach wbiłem się w niego i ... jakoś wymęczyłem te treningi. Jak widać wytrzymałość tempowa i długie wybiegania były trochę poza moim zasięgiem. Cały tydzień biegałem z zakwasami i byłem zmęczony, ale... robiłem swoje, bo maraton się zbliżał. Drugi tydzień dał już widoczne efekty, wszystko szło po myśli, treningi realizowane, a jedyny, który nie został wykonany został celowo zastąpiony startem na 10km w Knurowie, gdzie zająłem 3-cie miejsce wśród Knurowian, z nowym rekordem życiowym: 38.15.

Dekoracja najlepszych Knurowian

Według planu treningowego na 10 kilometrów czas powinien być 38:00, a półmaraton 1:25:00. Także byłem bardzo blisko celu (10km) i wydawało się, że można spokojnie zaczynać przygotowania w połowie planów treningowych. Nic jednak bardziej mylnego, w kolejnym tygodniu z przemęczenia organizmu dopadła mnie choroba i rozłożyła na łopatki na kilka dni. Oczywiście o treningach nie było mowy, była jedynie walka aby zdążyć przed kolejną niedzielą i Biegnij Warszawo, w której chciałem wystartować. Chciałem i wystartowałem, ale... jeszcze chory z kaszlem, pobiegłem 3 minuty wolniej niż tydzień wcześniej w Knurowie.
Doleczyłem się do końca, przez co straciłem w sumie 10 dni i ... nie wiedziałem w zasadzie na czym stoję. Stwierdziłem, że pójdę za głosem serca i nie patrząc na plan będę robił treningi takie, które nie będą ponad moje siły, a pozwolą się odpowiednio przygotować na próbę generalną - I Półmaraton Gliwicki (na tydzień przed startem w maratonie). 
Właśnie dziś była ta próba i muszę powiedzieć, że jestem dobrej myśli - nowy rekord życiowy: 1:24:37 i osiągnięty zamierzony cel (1:25:00 w półmaratonie). Pozostaje 6 dni i ... MARATON. W planach 3 dni mocnego treningu, lekkie rozbieganie i regeneracja. Trzymajcie kciuki!

Na trasie półmaratonu gliwickiego

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Przepracowany miesiąc za oceanem

Za mną już ponad 1.5 miesiąca spędzonego na innym kontynencie. Aklimatyzacja przebiegła pomyślnie, plan dnia został ustalony i mogłem zabrać się za treningi. Jako, że sezon triathlonowy dla mnie się niestety już skończył, pozostają tylko plany biegowe i treningi przed kolejnym sezonem. 

Główny cel na końcówkę tego sezonu to: BMW FRANKFURT MARATHON




Debiut w maratonie, cel jest ambitny, bo chcę złamać 3 godziny. Czy się uda? Nie wiem, czas pokaże, mi pozostaje trenować. 
Wracając do treningów, przez to, że mam tutaj narzucony stały plan dnia mam też regularne (choć nie zawsze) pory treningów. Czasem zdarzy się, że coś wypadnie, pogoda się zepsuje, ale zawsze można "nadrabiać" na bieżni czy wieczorem innymi aktywnościami, które jak widać miałem sporo:


Czasowo miesiąc też wypadł ciekawie:

  1. 310 godzin przepracowanych
  2. 216 kilometrów pokonanych
  3. 34:44:51 aktywnych minut
  4. Wciąż jeden cel
W tym miesiącu planuję wprowadzić dłuższe wybiegania, które typowo będą mnie przygotowywać pod królewski dystans maratonu, niestety czasowo mogę mieć problemy, żeby były one dłuższe niż 25 kilometrów, do września... więc do zobaczenia.




niedziela, 1 czerwca 2014

Setki pierwszych razów...

Setki pierwszych razów, czyli... JBL Triathlon Sieraków!

Tak w pełni zatytułowałbym ten wpis ponieważ zaliczyłem wiele pierwszych razów (jak to zazwyczaj w debiutach), ale przede wszystkim zdobyłem bardzo cenne doświadczenia, a także... zostałem człowiekiem w połowie z żelaza! 

Przeddzień zawodów

Dojazd do Sierakowa zajął niecałe 6 godzin, wszystko poszło zgodnie z planem. Najpierw zameldowaliśmy się na Ranczu prze promie (nocleg tam serdecznie polecam), a następnie udaliśmy się w kierunku biura zawodów. Tam sprawny (nawet bardzo) odbiór pakietu startowego i powrót do samochodu po rower. Tu czekał mnie mój pierwszy raz (1. tak naprawdę to drugi) - montaż kół w moim crossie. Poszło dość sprawnie i nawet hamulec w miarę działał. 
Rower odstawiam do strefy zmian, ukradkiem podglądam co zawodnicy jeszcze zostawiają, większość zostawia same rowery, ewentualnie kaski - jutro rano będzie jeszcze czas, żeby donieść resztę potrzebnych rzeczy do strefy zmian. (2. Mój pierwszy raz, w którym zostawiałem na noc już sprzęt w strefie zmian). 
Korzystając z ciekawego Expo przy zawodach, sprawiłem sobie (rodzice mi) prezent na dzień dziecka kupując sobie (3. swój pierwszy) strój triathlonowy, w którym na drugi dzień startowałem. O godzinie 18.00 z małą obsuwą odbywa się odprawa techniczna i pasta party. Wieczór spędzam na przygotowaniach, pakowaniu, etc. i szybkim pójściu spać, bo na drugi dzień trzeba wstać o 6.30!

Poranek

Noc minęła spokojnie, nie miałem problemów z zaśnięciem, ani też nie budziłem się w nocy. Szybkie śniadanie, bardzo smaczne z resztą (ponownie polecam Ranczo przy promie) i ruszamy do Sierakowa. 
W strefie zmian już sporo zawodników, uważnie obserwuję, bo nie wiem czy już się ubierać w piankę, czy brać buty ze sobą, czy już wychodzi? Pytań jest mnóstwo w końcu to... 4. mój pierwszy raz na takim dystansie. Zaczynam przygotowywać sprzęt: buty, skarpetki, pasek z numerkiem, napoje, kask, ręcznik, okulary... przychodzi Artur, rozmawiamy chwilę, po czym żegnamy się, a sędzia sygnalizuje, że pozostało pięć minut do opuszczenia strefy. Zostawiam buty, biorę piankę, czepek i okularki pod pachę i ruszam w stronę plaży...

Stres tuż przed startem

Pływanie: 1.9km - 00:36:02

Pierwsze osoby już sobie pływają, ja nieśmiało na brzegu. Pora jednak ubrać piankę i "przywitać się" z wodą. Pierwszy raz (6.) w zasadzie testuję piankę, woda wydaje się być ciepła, pianka pasuje. Ostatnie 15 minut... przechodzimy przez bramkę, chipy piszczą, a z głośników leci słynne Two Steps From Hell - Heart of Courage 


Na minuty przed startem specjalny pokaz fly-boardu, robi duże wrażenie i utwierdza mnie w przekonaniu, że muszę koniecznie tego spróbować, ale nie myślę już o tym. Przede mną 1900 metrów walki z wodą, z zawodnikami, z własnymi słabościami. Nie ma odliczania, jest muzyka coraz głośniej i wystrzał z armaty... RUSZAMY!


Start!

Korzystając z doświadczenia poprzednich startów ustawiam się w środku stawki i wbiegam do wody, zaczynam płynąć i ... jestem zdziwiony, bo jest dość "luźno". Co jakiś czas trafia się zawodnik z prawej, z lewej, przede mną, staram się wtedy namierzyć wolną przestrzeń przede mną i tam płynąć. Kontakt oczywiście jest, jest dość ciasno, ale nie przeszkadza to swobodnym pływaniu. Co jakiś czas unoszę głowę w poszukiwaniu wolnego miejsca i obserwując boję na którą zmierzamy, jeszcze daleko. Przy mijaniu boi robi się ciasno, ktoś ściąga za nogę, ktoś wpływa na Ciebie, wychodzimy na prostą. Robi się luz... w uszach wciąż mam Heart of Courage. Płynę swoim tempem i co oddech jestem oślepiany przez słońce (taki minus, gdy się oddycha na jedną stronę), słońce rozbija się o krople na moich okularach i ponownie widzę zieloną toń jeziora. W pewnym momencie stwierdzam, że coś za spokojnie wokół mnie, podnoszę głowę i zauważam, że znacząco zboczyłem z trasy. Obieram kurs na boję, na początku nie idzie zbyt dobrze, ale ostatecznie docieram do niej i... pozostaje ostatnia prosta i wyjście z brzegu. W końcówce robi się znów ciasno, ale sprawnie wyskakuje z wody i ruszam do strefy zmian.

Na czerwono zaznaczona moja trasa pływacka


T1 - Pierwsza strefa zmian: 5:34

Do pokonania około 500 metrów, droga wiedzie na początku dość mocno pod górę, mijam kilka osób, które idą, czasem truchtają. Czuję się dobrze i stwierdzam, że nawet mnie to pływanie nie zmęczyło. Pierwsze 1.9km przepłynięte w jeziorze (7.) i gdyby nie fakt, że dość sporo pewnie nadłożyłem drogi przez kiepską orientację, to byłbym bardzo zadowolony. Teraz trzeba nadganiać, a przede mną kolejny pierwszy raz - (8.) ściąganie pianki. Dobiegam zgodnie z planem: okulary na głowie, pianka do połowy ściągnięta. Dość luźno w strefie zmian, więc siadam, sprawnie ściągam piankę, czepek i okulary. Pod spodem mam już strój, więc pozostają buty, skarpetki, kask i pasek z numerkiem. Jestem gotowy, ściągam rower i śmigam na trasę.

Rower: 90.0km - 03:02:26

Rozpoczynam kolejne wielkie wyzwanie, jeszcze nigdy nie przejechałem na rowerze 90-ciu kilometrów (9.). Pierwsze okrążenie jadę "ile fabryka dała", a mimo to co chwilę mija mnie jakiś rower. Myślę sobie... za chwilę będę na szarym końcu. Co zawodnik w bardziej profesjonalnym sprzęcie to jestem przekonany, że pewnie już mnie dubluje. No, ale czego się spodziewałem po moim rowerze crossowo-trekkingowym? Postanawiam się skupić na czymś innym i analizuję sobie co wezmę na najbliższym punkcie odżywczym, wybór jest duży: woda, izotonik, banan, żel. Zaliczam pierwsze okrążenie, kolejni zawodnicy mnie mijają... przykra sprawa. Sprzęt jednak ma spore znaczenie: waga, opony, koła, kierownica, pedały (+ buty). 5:0 dla rowerów, które mnie mijają. Drugie okrążenie - siły jeszcze są, motywacja też, ale od około 37. kilometra każdy kolejny jest moim pierwszym (10.), bo po przepłynięciu blisko 2 kilometrów jeszcze nigdy tyle na rowerze nie przejechałem. 

Po jednym z okrążeń

Trzecie okrążenie i zaczynam być zmęczony, każdy kolejny podjazd zaczyna być odczuwalny. W końcu biorę na jednym z punktów żywieniowych żel - (11.) nigdy wcześniej nie próbowałem. Jest niezły, szybko go przyswajam, smakuje też całkiem dobrze, popijam izotonikiem i pędzę dalej. Powoli kończę 3. okrążenie, to znaczy, że już 66 kilometrów na moim rowerowym liczniku, jestem przekonany, że ja będę rozpoczynał ostatnie okrążenie, a wszyscy zawodnicy przede mną będą już kończyć. Bardzo pozytywnie się zaskakuję, kiedy widzę, że praktycznie wszyscy podążają na kolejne okrążenie - jednak nie jest ze mną tak źle, podnosi mnie to na duchu, tak jak słowa dwóch mijających mnie zawodników - "Na takim rowerze? Szacunek!". Ostatnie okrążenie to już pedałuje głowa. Podjazdy coraz bardziej strome, a sił coraz mniej. Staram się jak najszybciej nawodnić, żeby mnie później nie łapała kolka na biegu. W końcu docieram do belki końcowej i schodzę z roweru.

T2 - Druga strefa zmian 1:52

Na początek mocne wsparcie. Po zejściu z roweru słyszę - O, pierwszy "góral", brawo! I jeszcze jakieś mniej kulturalne okrzyki wrażenie, że osiągnąłem taki czas na takim sprzęcie. Podbudowany mijam Kasię, do której wydawało mi się, że się uśmiecham. Nogi miękkie, ale nim dobiegam do strefy zmian wszystko już pod kontrolą. Zostawiam rower, ściągam kask, przekręcam numerek i ruszam na ostatni etap.

Bieg: 21.1km - 01:49:49

Pierwsze okrążenie ruszam mocno, mijam kolejnych zawodników, ale ciężko stwierdzić czy przesuwam się w klasyfikacji, być może oni już robią kolejne okrążenie. Siły są, jednak trasa znacząco je odbiera. Nierówne ścieżki leśne, podbiegi, zbiegi, zakręty, drugi punkt żywieniowy - doceniam po raz pierwszy gąbki z wodą (12.). Każdy kolejny kilometr jest moim pierwszym (13.), na koniec okrążenia słynne serpentyny z motywującymi banerami: "Niemożliwe w triathlonie nie istnieje", "Limity... Jakie limity?", "Ukończyć znaczy zwyciężyć!", wbiegam na stadion, publiczność dopinguję, siły wracają i ... ponownie w las. 
Drugie okrążenie kończę po 28. minutach, dość spore rozczarowanie liczyłem na lepszy czas, ale trasa robi swoje. Mimo zmęczenia mijam kolejne osoby, niektórzy walczą już ze skurczami, inni z brakiem sił. 
Trzecie okrążenie, chyba najgorsze... zmęczeni daje się we znaki. Na drugim punkcie żywieniowym przechodzę do marszu, żeby zjeść ostatniego banana na trasie, napić się i oblać wodą. Ponownie biegnę... Zostaje ostatnie okrążenie, myślę sobie, że po raz ostatni mijam te miejsce i staram się wykrzesać resztki sił. Teraz już mało kto kogo wyprzedza. Trzymam się chłopaka, który robił pokaz na fly boardzie przed startem, w końcu udaje mi się go minąć. Na ostatnich serpentynach doganiam też Joannę Jabłczyńską. Płaska trasa już i kibice, więc pora na finisz, na ostatniej prostej na stadionie przybijam jeszcze piątki trzem małym dzieciakom i wpadam szczęśliwy na metę. Czas: 5:35:43.

Ostatnia prosta...

... i meta


Podsumowanie

Wpadam na metę, zrywam taśmę jak zwycięzca, medal i strefa finishera. Napoje, piwo, owoce, lody, hamburgery, leżaki i basen - istny raj po wykańczającym wysiłku. Mój pierwszy Ironman 70.3 (14.) ukończony. Liczne pierwsze razy za mną i ... mimo, że nadal czuję większość mięśni, nie mogę się doczekać kolejnego startu!

Sam dystans poszczególnych etapów jest wyzwaniem, a tym bardziej jeśli wszystko połączymy w jedne zawody, dodając do tego ciężki teren (zarówno trasa rowerowa jak i biegowa do łatwych nie należały) otrzymamy prawdziwe wyzwanie jakim jest Ironman 70.3. Zawody organizacyjnie na najwyższym poziomie, a jeśli chodzi o mój start to...
Nie jest źle, ale też będzie lepiej. Wynik nie powala na kolana, ale zrealizowałem plan minimum, wiem nad czym pracować i co mogę poprawić. 
Pływanie - czas zaskakująco dobry, jednak spokojnie kilka minut dałoby się jeszcze urwać, gdyby nie moje "wydłużanie" trasy i oddychanie na jedną stronę.
Rower - tutaj główny progres nastąpi przy poprawie sprzętu, ale też i treningi nie były optymalne i pod tym kątem też jest szansa na poprawę.
Bieganie - największe rozczarowanie jak dla mnie. Nawet uwzględniając trasę czas mógłby być o 10 minut lepszy, wyszło jednak nieprzygotowanie do całości dystansu 113 kilometrów.



Na koniec chciałem podziękować, przede wszystkim Kasi, która była moim tradycyjnym supportem technicznym podczas całego wyjazdu, rodzicom, którzy w razie kryzysów finansowych są moimi sponsorami i kredytem niskoprocentowym, a także wszystkim, którzy trzymali kciuki, kibicowali i gratulowali na koniec. Dziękuję!

poniedziałek, 12 maja 2014

Pobiec dla tych, którzy nie mogą!

Pobiegnij dla tych, którzy nie mogą! - takie hasło towarzyszyło biegowi Wings for Life World Run, który odbył się w minioną niedzielę w 34 krajach na całym świecie (sześć kontynentów było zaangażowane w tę inicjatywę). Całkowity dochód z opłat startowych zasilił konto fundacji prowadzącej badania nad leczeniem urazów rdzenia kręgowego. Tyle o samej inicjatywie, teraz jak bieg wyglądał z mojej perspektywy.


Decyzję o starcie podjąłem dość pochopnie razem z Krzyśkiem, a chwilę później dołączył do nas także Przemek. W biegu najciekawsza była sama formuła zawodów, w których to meta (w postaci samochodu pościgowego) miała wyruszyć za biegaczami. W momencie kiedy zawodnik został przegoniony przez "Catcher car" kończy swój udział w wydarzeniu z dystansem jaki udało mu się pokonać. 
Jeszcze przed zawodami pojawił się kalkulator tempa, który miał pomóc zawodnikom "przewidzieć" jaki dystans uda im się pokonać. Ja podchodziłem do niego z dystansem, ponieważ wiedziałem, że nie jestem przygotowany na pokonanie tak dużego dystansu i swoje siły szacowałem na 30-32 kilometr. Niemniej jednak nie planowałem stanąć po zrealizowaniu celu, a biec dalej... oczywiście jeśli siły będą. 

Tyle z planów, ostatecznie do Poznania wyruszyliśmy w czwórkę (Krzysiek wziął jeszcze Wiki) już w sobotę, aby pozwiedzać jeszcze stolicę Wielkopolski. Nocowaliśmy w Schronisku Młodzieżowym, którego standard nie był proporcjonalny do ceny, ale też nie utrudniał noclegu i odpoczynku przed zawodami. A odpoczywać było po czym, ponieważ już w sobotę zwiedzając Poznań i odbierając przy okazji pakiety startowe, zrobiliśmy dobre 18-20km. 



Muszę przyznać, że Poznań w okolicach rynku, centrum jest ładnym, nawet bardzo, miastem. Im dalej odchodząc pojawiają się szare blokowiska i rzeczywistość polska, jednak centrum zapewnia dużo atrakcji. Drugim miejscem godnym uwagi jest Malta, gdzie mieściło się biuro zawodów i linia startu biegu. Wiele atrakcji rekreacyjno-sportowych dla wszystkich w jednym miejscu - świetna sprawa!

Przejdźmy teraz do biegu, który był głównym pretekstem, a zarazem powodem wyjazdu.

Organizacja od początku sprawowała się bez zarzutów. Dobra organizacja w strefach, które miały pomóc płynnemu startowi. Muszę przyznać, że czułem się dość wyróżniony znajdując się w strefie B, w której znalazło się tylko kilku biegaczy (do stref trafiało się na podstawie czasu z półmaratonu lub maratonu). Przed nami w strefie A znaleźli się chyba tylko VIPy, którzy byli ambasadorami biegu. Przy starcie zabrakło wspólnego odliczania, był tylko odgłos syreny, która zawyła równocześnie w 34 krajach i ruszyliśmy...
Początek dość mocny, przez chwilę biegnę z Krzyśkiem po czym urywam się i kontynuuję bieg swoim początkowym tempem. Muszę przyznać, że biegnie mi się bardzo dobrze, a kibicujący ludzie dodają tylko sił. Mijam kolejne ulice miasta, niektóre widziałem, niektóre widzę pierwszy raz, co jakiś czas grupy kibiców wspierających zawodników. Biegnie mi się bardzo dobrze, szybkie tempo... myślę sobie: "długo takiego tempa nie wytrzymam, ale co tam, raz się żyje", aż tu nagle mija mnie starszy pan, biegnie szybciej ode mnie, patrzę na niego nieco zdziwiony, a on do mnie - spokojnie, ja biegnę tylko 10km - i faktycznie, minął flagę z 10-tką i stanął. 


Taka sytuacja była dość powszechna, wiele osób przed biegiem zakładało dystans, który chce przebiec i na danym kilometrze kończyło. Też przed biegiem stawiałem sobie cel, ale... nie planowałem stawać w miejscu po jego osiągnięciu. I tak sobie biegłem... wybiegliśmy z Poznania, a doping nie ustawał, mieszkańcy pobliskich wsi także zaangażowali się we wspieranie zawodników. Co jakiś czas widziałem wsparcie dla biegaczy w postaci rowerzystów, wydawało mi się, że towarzyszą oni zazwyczaj profesjonalistą, ale może i inni korzystają już z takich "gońców". 
W okolicach 18-go kilometra od któregoś z kibiców usłyszałem: "Jesteś czwarty!", początkowo wydawało mi się to niedorzeczne, jednak kolejne komentarze to potwierdzały. Byłem w szoku i zastanawiałem się "co ja tutaj robię?!", biegło mi się jednak świetnie, więc trzymałem swoje tempo. Zakładałem, że pierwszy raz spojrzę na zegarek dopiero po półmaratonie.


Na punkcie żywieniowym po 20 kilometrze spotykam znajomą z zawodów w Złotoryi, która jest wolontariuszem. Pierwszy raz korzystam z jedzenia na punkcie i ... patrzę na zegarek: 1h 29min. Jestem w szoku, bo przebiegłem już blisko 22 kilometry, a czas mam bardzo dobry, prawdopodobnie w okolicach życiówki w półmaratonie. Siły nadal mnie nie opuszczają, mijam kolejnego zawodnika i jestem na podium. Teraz zaczyna się "samotność długodystansowca". Zawodnik przede mną daleko, zawodnik za mną też, droga polna, żadnych ludzi, dystans rosnący, zmęczenie i... samotność. 
W głowie robię rachunek sumienia. Zamierzony, pierwszy cel osiągnąłem - szybki półmaraton. Teraz cel numer dwa - pokonać ponad 30 kilometrów, to też przychodzi mi stosunkowo łatwo. Mijając flagę 32km uświadamiam sobie, że na tyle maksymalnie byłem przygotowany. Samochodu nie widać, więc biegnę dalej, zwalniam nieco tempo ze średniego: 4:13/km na 4:30/km. Na 35. podbiega do mnie redaktor TVN24 i pyta czy może przeprowadzić ze mną krótki wywiad, zgadzam się, przynajmniej przez chwilę będę miał towarzystwo. Po kilku pytaniach i szybkich odpowiedział zostaje ponownie sam. Zastanawiam się gdzie ta ściana, która się pojawia niby w maratonie?

Wsparcie kibiców na trasie - 1:52

Odpowiedź na pytanie przyszła na 37. kilometrze gdzie był punkt żywieniowy, nie byłem w stanie już jeść równocześnie i biec, dlatego przechodzę do marszu i zjadam w spokoju banana, czekoladę i popijam izotonikiem. Przegania mnie jeden z zawodników, powoli ruszam truchtem w kierunku flagi symbolizującej 38. kilometr. Czuję, że zdecydowanie tempo mi spadło (jak się później okazało do 5:30/km), mam wrażenie, że wlekę się strasznie... Mija mnie kolejnych dwóch zawodników, z tego co liczę to jestem już na 8. miejscu. Myślę sobie - to i tak bardzo dobrze, zrobiłem to co zaplanowałem, a nawet więcej, ale może by tak dobiec do magicznego maratonu, może się uda... - i tak truchtam sobie kolejne metry, skupiając się na tym, aby się nie zatrzymać, jakoś idzie chociaż jest już bardzo trudno utrzymać ciało w ruchu.
Przed flagą 42 mija mnie kolejny zawodnik, jestem 9. i ... kładę się koło flagi oznaczającej 42 kilometry.

<<Wkrótce zdjęcia>>

Wstaję i ... biegnę dalej. Mówię sobie, do tego punktu żywieniowego i kończę. Zatrzymuje się, rozmawiam z panią wolontariusz, uzupełniam płyny, jem, mijają 2-3 minuty i słyszę: - samochód się zbliża. Mam jakieś 700 metrów przewagi, stwierdzam, że głupio zostać tak miniętym w bezruchu, wracam do truchtu. Nie jestem jedyny, który chciał kończyć po maratonie, mijam zawodnika, za chwilę mija go samochód. Meta coraz bliżej. Support na rowerach dodaje sił i wspiera w walce o ostatnie kilometry: "Dawaj! Dawaj! Flaga jest zaraz za zakrętem!", faktycznie, mijam flagę 43 i wznoszę ręce w geście triumfu, jeszcze chwila i mija mnie samochód, udało się! Koniec. Mój wynik: 43.13km. 8. miejsce w Polsce, 198. na świecie. Zadowolony i szczęśliwy, a zarazem wykończony... truchtam do busa, który czeka przy punkcie żywieniowym. 



Powrót też dość wyjątkowy, bo ostatnia 9-tka zawodników, która została na trasie wraca jednym busem. Full service: banany, izotoniki, woda, czekolada. Po drodze zgarniamy wolontariuszy i rowerzystów i docieramy na metę.



Powrót do domu mija dość sprawnie i kolejny wyjazd z zawodami przechodzi do historii.
Poznań na każdym zrobił inne wrażenie. Mnie osobiście miasto się podobało, zwłaszcza centrum i Malta. Bieg był bardzo dobrze zorganizowany, a formuła gwarantowała niesamowite emocje, zwłaszcza dla tych, którzy kibicowali w domu, przez internet lub przed telewizorem. Wszystkim kibicom serdecznie dziękuję i zachęcam do udziału za rok :)!

Film z wyjazdu także pojawi się wkrótce.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Meta coraz bliżej

Dość optymistycznie brzmi tytuł, który zamieściłem. Meta chyba trochę przesadzona, ale na pewno kolejny checkpoint zaliczony.

Znam już deadline jeśli chodzi o mój start w Mistrzostwach Świata IronMan na Hawajach. Maksymalnie mój plan muszę zrealizować do... mistrzostw w 2023 roku. Taki termin, ponieważ udało mi się uzyskać wizę turystyczną, ważną aż do kwietnia 2024 roku. Dużo czasu, nawet bardzo, ale... droga tam wcale nie jest taka łatwa jak się wydaje (o czym już pisałem wcześniej). Tak, więc kolejna motywacja do treningów. Pierwszy sprawdzian już niedługo w Sierakowie.


Inny sprawdzian poszedł mi również bardzo dobrze. A mianowicie, przed zbliżającym się Rajdem Miejskim 360 w Gliwicach, w którym startuję razem z Krzyśkiem, postanowiliśmy wystartować w Rajdzie Przygodowym w Katowicach. 
Wystartowaliśmy treningowo w trasie OPEN (~20km biegiem), która delikatnie przypomina pierwszy dzień rajdu w Gliwicach. Start niewątpliwie możemy zaliczyć do udanych, bo zajęliśmy II miejsce, niedosyt jednak pozostaje, bo do pierwszego miejsca zabrakło nam zaledwie... 4 minut. 
Cała pokonana przez nas trasa wyniosła 27km, podczas których wykonywaliśmy wiele ciekawych zadań specjalnych (m.in. test z wiedzy o filmie, przejażdżka kolejką linową, rowerki wodne, test znajomości o koledze, szukanie produktów w sklepie, wspinaczka i inne). Na samo koniec musieliśmy się wdrapać na 30. piętro Altusa. 
Dzięki tym zawodom uświadomiliśmy sobie, że jeszcze musimy trochę popracować, żeby znów nie żałować kilku minut, ale wiemy też, że jesteśmy w stanie osiągnąć sukces w jubileuszowym starcie!

Poniżej przedstawiam film z rajdu, miłego oglądania!




piątek, 4 kwietnia 2014

eXtremalna reklama

Za nami kolejny miesiąc, muszę przyznać, że dla mnie bardzo owocny. Forma coraz lepsza, a i wyniki idą z tym w parze. Wprawdzie w marcu startowałem tylko w jednych zawodach: Bieg Wiosenny w Chorzowie (10km), czas: 39:07, ale miesiąc uważam za dobrze przepracowany. Na samym końcu tradycyjnie zamieszczam podsumowanie marcowych treningów, bardziej szczegółowo wszystko na moim profilu na Endomondo.

Teraz przechodząc do tematu dzisiejszego wpisu. Nie ukrywam, że będzie to reklama. Nie ukrywam, że po znajomości, ale świadczę za wiarygodność i prawdziwość informacji głową albo nawet... nogą. Przedstawiam dzisiaj biegi ekstremalne, których (ku mojej uciesze) coraz więcej w Polsce. Pisząc ekstremalne mam na myśli nie dystans, a przeszkody jakie można trafić na trasie i wyzwania, które czekają na biegacza.

1. Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów
Termin: 14-15.06
Miejsce: Złotoryja
Dystans: 13-14km


Impreza ma już swoją markę. Jubileuszowa 5. edycja ponownie zabierze nas do krainy Wygasłych Wulkanów, gdzie na deser czeka nas bieg główny, a wcześniej liczne atrakcje organizowane przez Mirka Kopińskiego i jego wspaniały zespół. Do Złotoryii warto przyjechać już dzień wcześniej, aby wziąć udział w biegach eliminacyjnych (dają nam lepszą pozycje w starcie biegu głównego), zwiedzić piękne okolice przy okazji Festynu Podróżnika, czy zabawić się w miejscowym klubie bilardowym.
Jeśli chodzi o samą trasę to spotkamy na niej wiele przeszkód zarówno sztucznych (stworzonych przez organizatorów) jak i naturalnych, a także przeprawy przez gęsto błoto, strome podbiegi i zbiegi oraz przeprawy przez rzekę. Zabawa gwarantowana!



2. Hunt Run - Polowanie na biegaczy
Termin: 29.06.
Miejsce: JuraPark, Bałtów
Dystans: około 10km


Kolejny bieg, który sprawdziłem na własnej skórze i mogę polecić z czystym sumieniem. Niestety w tym roku z powodu niedogodnego terminu musiałem zrezygnować startu, czego bardzo żałuję. Tutaj mamy do czynienia z bardziej płaską trasą niż na Wulkanach, ale zapał organizatora, Adama Sułowskiego, w wymyślanych przeszkodach niczym nie ustępuje ekipie ze Złotoryii. Możliwości terenowe również w pełni wykorzystane, a jest gdzie biegać i co podziwiać, bo trasa biegu wiedzie przez JuraPark! Tu także warto wybrać się dzień wcześniej, żeby zwiedzić okolice, która jest bardzo ładna.



3. Bieg po smocze jajo
Termin: 24.05
Miejsce: Zabierzów, koło Krakowa
Dystans: 10-12km

W tym wypadku mamy do czynienia z debiutantem. Jedna wielka tajemnica, jedna wielka niewiadoma, ale z zapowiedzi wynika, że w niczym nie będzie odstawał od swoich starszych braci. Organizator, Artur Olszewski, zna biegi ekstremalne na wylot od strony uczestników, doskonale wie co najbardziej boli, męczy i dobija zawodników na trasie, dlatego też lekko nie będzie. Przewidywane jest także zadanie specjalne, na którym zawodnicy otrzymają smocze jajo, które będą musieli dostarczyć w całości do mety. Z pewnością dodatkową atrakcją na koneserów piwa będzie odbywający się w okolicy festiwal tego złocistego trunku. Zachęcam więc do udziału i do zobaczenia.

Pozostałe biegi ekstremalne:
4. Bieg Katorżnika
5. Pogrom Wichra
6. Cross Straceńców
7. Spartan Race
Możliwe, że jakiś bieg mi umknął albo po prostu o nim nie wiem, jeśli macie jakieś informacje to piszcie, chętnie podejmę wyzwanie!

Marzec w treningach:


poniedziałek, 3 marca 2014

Nie bądź Kopernikiem... porusz ludzi!

Wiosna nadchodzi, a wraz z nią forma. Czuję, że ostatni przepracowany miesiąc zaowocuje przy okazji najbliższych startów, ale nie o moich treningach będzie dzisiaj. Dla chętnych na dole zamieszczam moje "statystyki". 
"Nie bądź Kopernikiem... porusz ludzi!", tak mogłaby się nazywać moja kampania zachęcająca do biegania. 
Bardzo cieszy mnie fakt, że niezależnie od godziny, o której wybiorę się na trening, mogę spotkać biegaczy i biegaczki. To znaczy, że ta najprostsza (nie mówię, że najtańsza) forma treningu jest coraz bardziej powszechna i popularna.
Jeszcze większą radość budzi we mnie fakt, jeśli to ja miałem okazję wpłynąć (w mniej lub bardziej znaczącym stopniu) na rozpoczęcie przygody biegowej przez kogoś. Zmotywować, zachęcić, podpuścić, zmusić (z przymrużeniem oka)... każdy wasz kilometr sprawia mi radość. Dlatego jeśli ktoś miałby jakieś pytania, wątpliwości, a ja mógłbym pomóc, doradzić to jestem zawsze chętny. Tak samo pozytywnie jestem nastawiony na wspólne treningi i zawody.


Korzystając z okazji zachęcam wszystkich do udziału w zawodach Wings for Lige World Run. Idea biegu jest prosta, a zarazem bardzo ciekawa. 
Tym razem biegacze będą uciekać przed metą, która (w postaci samochodu) będzie ich gonić. 
Tym razem to nie najlepsi będą pierwsi na mecie.
Tym razem każdy pobiegnie tyle ile chce.
Tym razem biegamy charytatywnie. 

Więcej informacji na: Link

Mój cel: 32km

Pozdrowienia i do zobaczenia na starcie!


sobota, 15 lutego 2014

Zrządzenie losu

Miałem bardzo długą przerwę we wpisach z powodu bardzo napiętego grafiku - praca, praca 2, treningi, życie osobiste, studia. Nie jest to usprawiedliwienie, ale... myślę, że lepiej było niektóre wolne chwile poświęcić na trening, zamiast pisanie na blogu. 

CEL no. 1 na ten rok: Sieraków Triathlon - dystans długi (nieoficjalnie: Half Ironman - 1900 pływania - 90 rowerem - 21.1 biegu). W zeszłym roku się nie udało z powodu wyjazdu, teraz musi dojść do skutku.

CEL no. 2: Maraton w USA. Tutaj, jeśli ktoś miałby informacje o jakimś ciekawym maratonie na wschodnim wybrzeżu (NY, Washington, Boston, Miami) albo Karaibach, w terminie 27.08 - 12.09, będę bardzo wdzięczny. 



O celach tyle. Teraz może słów kilka o rozpoczętym roku, a kolorowo nie było. W ramach powrotu do treningów, na początku stycznia, wybrałem się pograć w piłkę na Orliku i ... po godzinie gry opuściłem boisko z pomocą kolegów. Niestety znów źle stanąłem i kolano nie wytrzymało, kontuzja ponownie się odnowiła. W tym momencie zaczął się wyścig z czasem, ponieważ tydzień później miałem wziąć udział w sztafecie do Warszawy na WOŚP, gdzie czekało mnie około 55km w przeciągu dwóch dni. Kulejąc mniej lub bardziej wystartowałem i dotarłem do Warszawy wraz z Ekipą Knurów. Kolano wróciło do normy, a ja wróciłem do treningów. Za namową Kasi (za co dziękuję) udałem się jednak do lekarza, aby zdiagnozować mój problem. 

Po krótkim badaniu zapadł wyrok:
Zerwane więzadło krzyżowe przednie (ACL) i uszkodzona łękotka przyśrodkowa. 

Gdyby mi jakiś znajomy powiedział, że ma taką przypadłość, wyobrażałbym sobie, że nie umie chodzić, jeździ na wózku i ogólnie jest kaleką. Nic z tych rzeczy, dalej biegam, trenuję. Kolano jest mniej stabilne (wina więzadeł) i czasem kłuje z boku (łękotka), ale jest sprawne. Piłkę na razie sobie odpuszczam i zachowuje wszystkie środki ostrożności. 



O ile wycięcie części łękotki nie powoduje bardzo długiej przerwy - 2 do 4 tygodni, o tyle w przypadku więzadła (rekonstrukcja) należy się liczyć z ponad 2 miesiącami rehabilitacji, co w moim wypadku jest obecnie wykluczone. Wybieram więc opcję alternatywną.
Alternatywa: wzmocnienie mięśni uda, które są czynnym stabilizatorem. Zapewni to większą stabilność stawu kolanowego. Pozostaje ostrożność, a o operacji pomyślę na zimę, kiedy zrealizuje wszystkie cele.