wtorek, 4 listopada 2014

This is NOT your day - Frankfurt marathon

Muszę się uczciwie przyznać, że pisząc poprzedni post o moich błędach popełnionych przed maratonem byłem bardzo dobrze nastawiony na nadchodzący, wyniki 'kontrolne' były obiecujące, a ja byłem pewny... może nawet zbyt pewny, że osiągnę swój cel. Królewski dystans maratonu jednak nie da się oszukać i wszystko weryfikuje. Ale zacznijmy wszystko od początku...


Pozwoliłem sobie na lekką modyfikację zdjęcia reklamującego zawody w Frankfurcie. Nie zamierzam jednak zwalać na "zły dzień", pogodę, źle dobrany sprzęt, złą organizację, pecha ...  i tak dalej kontynuując całą możliwą wyliczankę, którą sportowiec może zasłaniać swoją słabą formę, nazwę rzeczy po imieniu - w końcu to ja wszystko... zepsułem. 

Wraz z chłopakami z Grupy biegowej Knurów wyruszyliśmy już nad ranem (o 2:00) w piątek. Podróż minęła sprawnie i zameldowaliśmy się na miejscu już około 12. Mieliśmy więc prawie 48 godzin, aby się zaaklimatyzować, a umówmy się... aklimatyzacja nie była potrzebna, bo byliśmy zaledwie 1000km od domu. Wymówka odpada.

Mimo początkowych "przygód" i "nowych doświadczeń" w związku z naszym hostelem, nie mieliśmy też problemów z zaśnięciem, wyspaniem się w spokoju, a także drzemkami w ciągu dnia jeśli była taka konieczność. Dodatkowo odbyliśmy dwa krótkie (6-cio kilometrowe) treningi - na rozruszanie. Druga wymówka odpada.


Żywieniowo też się nie zaniedbywałem, zwłaszcza, że chłopaki wzięli prowiantu na co najmniej tydzień. Znaleźliśmy także restaurację, która serwowała bardzo dobre makarony i tam też zawitaliśmy w piątek wieczorem, a także w sobotę, przed zawodami. Dodatkowo zaliczyliśmy pasta party - bardzo dobre, a także uzupełniliśmy płyny najlepszym izotonikiem - piwem. Kolejna wymówka odpadła. 

W dzień zawodów, jak i podczas całego weekendu pogoda była niemalże idealna. Delikatne słoneczko, lekki wiatr, brak opadów i temperatura około 15 stopni. Nie było czego się przyczepić, tak jakby organizatorzy specjalnie załatwili pogodę na te zawody, które przypomnijmy... zaliczają się do serii: IAAF Road Race Gold Label, najlepiej zorganizowanych, najszybszych i stojących na najwyższym poziomie zawodów. Wymówek brak!

Zdjęcie na pocieszenie z trzecim zawodnikiem MŚ na Hawajach w 2014 roku - Jan Frodeno

Przejdźmy do biegu. Wstałem na czas, zjadłem lekkie śniadanie i ubrałem się do wyjścia. Wszystko spakowane miałem już dzień wcześniej, więc nie musiałem się stresować i spieszyć. Na miejscu dało się wyczuć lekki stres wśród wszystkich zgromadzonych osób, ale to nic dziwnego, to przecież królewski dystans. Korzystając po raz ostatni z toalety udaliśmy się do szatni, a także do depozytu, żeby zostawić rzeczy. Wziąłem tylko otrzymaną w pakiecie startowym reklamówkę, która służyła za "koszulkę", która ograniczała stratę ciepła. Ustawiłem się w swojej pierwszej strefie - zawodnicy, którzy planują pobiec poniżej 3h15min. Taki był mój plan minimum, chociaż po prawdzie to nie brałem go pod uwagę - w myślach widziałem tylko 3:00:00. 

Wystartowaliśmy punktualnie o 10.00, jednak linię startu przekroczyłem dopiero po kilku chwilach - ilu? Nie wiem, nie biegam z żadnym pomiarem czasu, więc była to dla mnie niewiadoma X. Początek mimo szerokich ulic, dość gęsty. Ciężko wyprzedzać, ale wiem, że Ci zawodnicy biegną na podobny do mojego (planu) czas, więc trzymam się w grupie wyprzedzając raz po raz, kiedy tylko pojawia się wolna przestrzeń. Dobiegam do pierwszego pomiaru czasu na 5-tym kilometrze, a tam... 23:10. Szybka analiza... ciężko określić tempo, bo mamy ciągle niewiadomą "X". Optymistycznie zakładam, że wynosi jakieś 3 minuty, lecimy do 10. kilometra. Ścisk nadal, a do tego trasa zaczyna coraz bardziej się "kręcić". Tempo podobne, więc będę mógł precyzyjnie określić ile wynosi niewiadoma "X". Na zegarze... 44.53, czyli kolejna piątka przebiegnięta w tempie 21.43... zdecydowanie za wolno.

Od 11. kilometra zaczyna się robić trochę luźniej, dlatego korzystam z okazji i przyśpieszam, mimo że od początku odczuwam dyskomfort w udach i łydkach. Czyżby jeszcze półmaraton dawał się we znaki? Nie myślę o tym i nakręcam się coraz bardziej. "Łapie" wzrokowo kolejnych zawodników i mijam ich, zawodnik po zawodniku, jest nieźle - kolejny pomiar czasu i: 1:06:00 - 5km w 21.07. Jest w końcu tempo, które pozwoli mi złamać te 3 godziny. W międzyczasie trafiam na drugą stronę Menu. Doping także i tu jest, ludzie "biesiadują" przy piwko i muzyce, dopingują nas... szkoda, że czuję się coraz słabszy. Nie patrzę na 20. kilometrze na zegar, czekam na oznaczenie połówki - 1:32:28. I znów pytanie o tą niewiadomą "X", jeśli to faktycznie 3 minuty to jest nieźle, nie biorę pod uwagę zmęczenia. 

Tak kibicowali mi w Polsce za co bardzo jestem wdzięczny


Druga połowa, to w niej mam trafić na tą ścianę, na razie mam schody, wracamy na drugą stronę Frankfurtu, już bliżej niż dalej powtarzam sobie, ale czuję, że jest coraz wolniejszy i kolejni zawodnicy mnie mijają. Podejmuję walkę, podczas zbiegów wydłużam krok. 25. kilometr - 1:49:40. Tempo około 22 minuty na 5. kilometrów. Wciąż kręcę się w okolicach czasu na mecie 3 godzin, ale uświadamiając sobie jak bardzo już jestem zmęczony staje się on dla mnie coraz bardziej odległy. 

30. km - 2:13:05, podejmuję próby optymistycznej kalkulacji, że jeszcze nie wszystko stracone. Długa prosta jednak działa na psychikę, biegnę, biegnę i mam coraz mniej sił. Niestety zaczynam sobie uświadamiać, że ten maraton mnie pokonał i 3 godzin nie złamię. Potwierdza to zegar na 35. kilometrze - 2:38:25. Pozostaje nieco ponad 7 kilometrów. Zakładając moje 3 minuty na starcie czas: 2:35:25... ruszając od teraz w tempie 4min/km dotarłbym w przedziale 3:00 a 3:05.

Ostatnie kilometry jednak szybko weryfikują moje kalkulacje. Zaczynam walczyć o każdy metr... na każdym punkcie żywieniowym staram się nie zatrzymać, nie przejść do marszu. Około 38. kilometra przegrywam walkę i przechodzę do marszu, wybijając wodę i izotonik. Wszyscy wokół mnie także walczą. Czuję, że mój krok jest zdecydowanie krótszy od tego na początku, staram się skupiać na tym, aby go wydłużyć, ale... nie da się albo przestaje o tym myśleć i wraca do "normy". Jeszcze 2-3 razy przechodzę do marszu i trafiam na ostatni zegar przed metą: 40 kilometrów w 3:05:47. Problem więc będzie, żeby chociaż zmieścić się w 3h15min. Dla potwierdzenia przebiega obok mnie pacemaker z balonikiem, właśnie z takim napisem.

Na finisz nie mam siły, wbiegam na czerwony dywan i wcale nie czuję dumy, mijam linię mety i nie unoszę rąk w górę w geście triumfu, wynik 3:16:26 świętuję milczeniem, spuszczam głowę i odchodzę stamtąd, na tarczy. Dzisiaj przegrałem... królewskiego dystansu maratonu nie da się oszukać. Wypunktował mnie, jak doświadczony bokser jakiegoś żółtodzioba w ringu, bezlitośnie, pokazując wszystkie słabości i nie pozostawiając złudzeń.

Popełniłem na pewno dwa błędy, które muszę wyeliminować w przyszłości:

  • Półmaraton na tydzień przed startem, który pobiegłem na maksa, nie oszczędzając się
  • Brak długich wybiegań w całym okresie przygotowawczym. 

Ta porażka zmotywowała mnie jednak jeszcze bardziej do treningu. Mam nadzieję na dobrze przepracowaną zimę, a wiosną... liczę na to, że rol się obrócą!