poniedziałek, 28 maja 2018

3 godziny... i 31 minut - jak nie biegać maratonu

Plan treningowy zrealizowany w ponad 90%. Włącznie z dwoma tygodniami rozruchowymi na początku - 14 tygodni przygotowań. Nie mam sobie w przygotowaniach wiele do zarzucenia. Jadę do Krakowa przygotowany - nastawiony na rekord, na złamanie 3 godzin w królewskim dystansie, w królewskim mieście.
                                   




Zgodnie z prognozami przygotowałem się na 18*C i raczej małą ilość słońca ze względu na zachmurzone niebo. Miało być jednak zupełnie inaczej - przywitało nas na starcie praktycznie bezchmurne niebo i w najcieplejszym momencie biegu około 26*C.
Nie miało to jednak pokrzyżować moich planów, byłem bardzo dobrze przygotowany i wystarczyło tylko odpowiednio się nawadniać na punktach odżywczych.

Ambitnie stanąłem w strefie dla biegaczt planujących ukończyć maraton w mniej niż 3 godziny, zbyt wielu chętnych na to nie było. Plusem tej strefy jednak był fakt, że staliśmy w cieniu podczas, gdy słońce mocno już grzało mimo, że była dopiero godzina 9. Punktualnie starter dał znak do startu.

Początek tradycyjnie mocny, bo niesie Cię adrenalina, może nawet trochę za mocny. Jednak na 3 godziny nie ma słabego biegania. Pierwsze 5km w czasie 21:15 - najszybsze tempo z dotychczasowych moich maratonów (Frankfurt i Warszawa), 5 sekund szybciej niż zakładane tempo na 3 godziny. Obiegamy krakowskie błonia, pierwszy punkt odżywczy, szybki łyk wody i biegniemy dalej. Niestety już koło 8-9km czuję, że nogi nie mają mocy, mięśnie zmęczone, świeżości nie ma. Na 10km - 42:40 - idealnie zgodnie z planem, ale stracone 5 sekund z poprzedniej piątki.

Nie mam zegarka, więc biegnę "na czucie" - jak się czuję tak biegnę, ale przeczucia są, że nie będzie tak łatwo jak myślałem. Na 14-tym kilometrze wciągam żel, mocno we znaki daje się trasa, która życiówkom sprzyjać nie będzie - podbiegi i zbiegi na wały, podbieg na most i druga strona Wisły. Pogoda nie sprzyja. Na półmetku liczę na zegar, który mi pokaże czy w ogóle są jeszcze jakiekolwiek szanse...


Zegar na półmetku pokazuje czas: 1:31:35 - ponad 1,5 minuty wolniej od planu, jest już w tym momencie też najwolniejszy z moich dotychczasowych maratonów, a na mocniejszą drugą połowę się w ogóle nie zapowiada.

Kryzys przychodzi na długiej prostej do Nowej Huty. Moment, w którym tempo zaczyna spadać wyraźnie, kolejni zawodnicy mnie wyprzedzają, żołądek zaczyna się buntować i akceptować tylko wodę (powtórka z Silesiaman?!). Na koniec zamieszczam analizę tempa na poszczególnych kilometrów w porównaniu do wcześniejszych maratonów oraz do celu.

Powrót z Nowej Huty oraz wałami nad Wisłą to walka z samym sobą - marsz - bieg - marsz - bieg. Biegnie już tylko głowa i jest walka o pokonanie kolejnych metrów. Wiem, że 3 godzin nie złamie, walczę o to, żeby nie zrezygnować z biegu, ale postanowiłem po Silesiamanie, że nie zrobię tego nigdy więcej.



W końcu docieram na metę, ale czas w jakim to robie mocno mnie rozczarowuje. 3:31:12 (netto). Mam jednak przekonanie, że zrobiłem wszystko na co mnie było w tym dniu stać, dobrze przepracowany okres przygotowawczy, walka do końca - zgodnie z zasadą: "If you didn't puke or pass out you could have gone harder".


Zbyt krótki okres regeneracyjny, wymagająca trasa, złe nawadnianie na trasie (a może i też jeszcze przed zawodami), warunki pogodowe - składowych wiele, kolejna lekcja do odrobienia. Ale przez ten start zaczęła mi chodzić po głowie Korona Maratonów Polski - jeszcze Warszawa, Dębno, Poznań i Wrocław. Z tą myślą łatwiej mi będzie przełknąć tę porażkę. Poniżej obiecna analiza tempa z poszczególnych maratonów.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz