Kolejny raz z rzędu okazuję się zbyt dużym optymistą przed startem i ponoszę druzgocącą porażkę w trakcie zawodów. Nie przyzwyczajony do tak częstych upadków wstaję po raz kolejny zniesmaczony i daję sobie kolejną szansę, bo cel cały czas ten sam - Ironman..
Przechodzę od razu do wyników, bo nie ma co owijać w bawełnę. Dyscyplina: Czas z tego roku (+ więcej / - mniej względem zeszłego roku)
Pływanie: 37:22 (+ 01:22)
W tym roku start był podzielony na fale, więc nie było takiego tłoku, ścisku i popularnego "kotła" na starcie. Grupy około 200-osobowe pozwalały na dość spokojny start. Przy okazji tegorocznego startu miałem okazję docenić jak ważne jest wcześniejsze wejście dowody, które pozwala na "nabranie wody" w piankę i przyzwyczajenie organizmu do temperatury wody (w tym roku wynosiła około 16 stopni).
Po przepłynięciu jakichś 300 metrów zacząłem odczuwać jakiś dyskomfort z boku, na wysokości ostatnich żeber, coś w rodzaju kolki. Kompletnie się tego nie spodziewałem, ponieważ posiłek zjadłem zdecydowanie wcześniej, jedynie na 40 minut przed startem zrobiłem 2-3 łyki izotonika. Mimo, że ból nie ustępował płynęło mi się bardzo dobrze, choć na ostatniej prostej trochę "pobłądziłem", podobnie jak w zeszłym roku to wydawało mi się, że popłynąłem podobnie jak nie trochę lepiej niż w zeszłym roku. '
Czas okazuje się niestety nieco słabszy, nie ma jednak tragedii jeśli chodzi o pływanie, chociaż po ciuchu liczyłem na 35 minut.
T1: 05:16 (- 00:18)
Pierwsza strefa zmian nieznacznie szybciej niż w zeszłym roku, ale jedynie kwestia tego, że zamiast sznurowanych butów, jak w zeszłym roku, zakładałem buty SPD, które są na rzepy. Jakichś wielkich błędów nie popełniłem, więc i czas jest akceptowalny.
Rower: 3:00:24 (- 02:02)
To właśnie tutaj spodziewałem się największego progresu względem zeszłego roku. Początek na "rozruch", później szło już lepiej, co jakiś czas mijali mnie lepsi kolarze, na swoich maszynach, ale trzymałem swoje, w miarę równe tempo. Drugie okrążenie podobnie, choć na bardziej stromych podjazdach czułem, że jestem coraz bardziej zmęczony, niby normalne, ale jednak nie. Z czasem było już tylko gorzej, najpierw zaczyna mnie "coś" kłóć w kolanie, a to ze względu na zbyt nisko ustawione siodełko (niestety wyżej się nie dało, ze względu na gabaryty roweru). Zaczyna się walka z samym sobą, próbuję nabrać głębszy wdech, ale czuję, że chyba byłem tak pokurczony, że mam swego rodzaju skurcze mięśni międzyżebrowych i kolki. Ostatnie 20km, czuję, że jadę coraz słabiej, ale teraz już bliżej niż dalej, schodzę z roweru z myślą, że mimo to czas będzie lepszy niż w zeszłym roku i z nadzieją, że odrobię to na biegu.
T2: 02:31 (+ 00:39)
Druga strefa zmian gorzej niż w zeszłym roku, ale powód ten sam co w T1, czyli zmiana butów SPD na buty biegowe. Odstawienie roweru, ściągnięcie kasku i w drogę - ostatni etap!
Druga strefa zmian gorzej niż w zeszłym roku, ale powód ten sam co w T1, czyli zmiana butów SPD na buty biegowe. Odstawienie roweru, ściągnięcie kasku i w drogę - ostatni etap!
Bieg: 2:08:22 (+ 18:33)
Bieg rozpocząłem dość optymistycznie, jednak już po 500 metrach uświadomiłem sobie, że nic z dolegliwości z roweru mi nie przeszło, a wręcz przeciwnie, kolki się nasiliły do tego stopnia, że zdecydowałem się nie szarżować przy pierwszym okrążeniu, lekko odpocząć i przyśpieszyć na kolejnych. Dyskomfort jednak nie ustępował, a ja czułem się coraz gorzej. Marzenia o poprawie czasu z zeszłego roku prysnęły. Była już tylko walka o przetrwanie, do tego stopnia, że regularnie bieg (jeśli to można biegiem nazwać) musiałem przeplatać marszem. Wykończony wbiegałem na metę na minuty przed upływem 6 godzin od startu, a samą metę przekraczałem wściekły idąc, bo nie czułem się zasłużony, żeby chociaż przebiec metę, a tym bardziej unieść ręce w geście zwycięstwa...
Bieg rozpocząłem dość optymistycznie, jednak już po 500 metrach uświadomiłem sobie, że nic z dolegliwości z roweru mi nie przeszło, a wręcz przeciwnie, kolki się nasiliły do tego stopnia, że zdecydowałem się nie szarżować przy pierwszym okrążeniu, lekko odpocząć i przyśpieszyć na kolejnych. Dyskomfort jednak nie ustępował, a ja czułem się coraz gorzej. Marzenia o poprawie czasu z zeszłego roku prysnęły. Była już tylko walka o przetrwanie, do tego stopnia, że regularnie bieg (jeśli to można biegiem nazwać) musiałem przeplatać marszem. Wykończony wbiegałem na metę na minuty przed upływem 6 godzin od startu, a samą metę przekraczałem wściekły idąc, bo nie czułem się zasłużony, żeby chociaż przebiec metę, a tym bardziej unieść ręce w geście zwycięstwa...
Wynik końcowy: 5:53:55 (+18:12)
Nie chcę szukać usprawiedliwień, bo niezależnie od tego czy sprzęt był dobry czy nie (za mały rower!!!), zmarnowałem rok, który mógł sprawić, że będę bliżej Kona. Tak się nie stało, nie odpuszczam jednak walki i czekam na kolejne starty.
Na sam koniec chciałem wystosować specjalne podziękowania dla: mojego kierowcy, managera, psychologa, fizjoterapeuty, trenera, logisytka i dziewczyny w jednym = Kasi. Dziękuję, że wspierałaś mnie od początku do... nadal. To dla mnie bardzo ważne, zwłaszcza, gdy nie idzie tak jak zakładałem.
Nie chcę szukać usprawiedliwień, bo niezależnie od tego czy sprzęt był dobry czy nie (za mały rower!!!), zmarnowałem rok, który mógł sprawić, że będę bliżej Kona. Tak się nie stało, nie odpuszczam jednak walki i czekam na kolejne starty.
Na sam koniec chciałem wystosować specjalne podziękowania dla: mojego kierowcy, managera, psychologa, fizjoterapeuty, trenera, logisytka i dziewczyny w jednym = Kasi. Dziękuję, że wspierałaś mnie od początku do... nadal. To dla mnie bardzo ważne, zwłaszcza, gdy nie idzie tak jak zakładałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz