Pobiegnij dla tych, którzy nie mogą! - takie hasło towarzyszyło biegowi Wings for Life World Run, który odbył się w minioną niedzielę w 34 krajach na całym świecie (sześć kontynentów było zaangażowane w tę inicjatywę). Całkowity dochód z opłat startowych zasilił konto fundacji prowadzącej badania nad leczeniem urazów rdzenia kręgowego. Tyle o samej inicjatywie, teraz jak bieg wyglądał z mojej perspektywy.
Decyzję o starcie podjąłem dość pochopnie razem z Krzyśkiem, a chwilę później dołączył do nas także Przemek. W biegu najciekawsza była sama formuła zawodów, w których to meta (w postaci samochodu pościgowego) miała wyruszyć za biegaczami. W momencie kiedy zawodnik został przegoniony przez "Catcher car" kończy swój udział w wydarzeniu z dystansem jaki udało mu się pokonać.
Jeszcze przed zawodami pojawił się kalkulator tempa, który miał pomóc zawodnikom "przewidzieć" jaki dystans uda im się pokonać. Ja podchodziłem do niego z dystansem, ponieważ wiedziałem, że nie jestem przygotowany na pokonanie tak dużego dystansu i swoje siły szacowałem na 30-32 kilometr. Niemniej jednak nie planowałem stanąć po zrealizowaniu celu, a biec dalej... oczywiście jeśli siły będą.
Tyle z planów, ostatecznie do Poznania wyruszyliśmy w czwórkę (Krzysiek wziął jeszcze Wiki) już w sobotę, aby pozwiedzać jeszcze stolicę Wielkopolski. Nocowaliśmy w Schronisku Młodzieżowym, którego standard nie był proporcjonalny do ceny, ale też nie utrudniał noclegu i odpoczynku przed zawodami. A odpoczywać było po czym, ponieważ już w sobotę zwiedzając Poznań i odbierając przy okazji pakiety startowe, zrobiliśmy dobre 18-20km.
Muszę przyznać, że Poznań w okolicach rynku, centrum jest ładnym, nawet bardzo, miastem. Im dalej odchodząc pojawiają się szare blokowiska i rzeczywistość polska, jednak centrum zapewnia dużo atrakcji. Drugim miejscem godnym uwagi jest Malta, gdzie mieściło się biuro zawodów i linia startu biegu. Wiele atrakcji rekreacyjno-sportowych dla wszystkich w jednym miejscu - świetna sprawa!
Przejdźmy teraz do biegu, który był głównym pretekstem, a zarazem powodem wyjazdu.
Organizacja od początku sprawowała się bez zarzutów. Dobra organizacja w strefach, które miały pomóc płynnemu startowi. Muszę przyznać, że czułem się dość wyróżniony znajdując się w strefie B, w której znalazło się tylko kilku biegaczy (do stref trafiało się na podstawie czasu z półmaratonu lub maratonu). Przed nami w strefie A znaleźli się chyba tylko VIPy, którzy byli ambasadorami biegu. Przy starcie zabrakło wspólnego odliczania, był tylko odgłos syreny, która zawyła równocześnie w 34 krajach i ruszyliśmy...
Początek dość mocny, przez chwilę biegnę z Krzyśkiem po czym urywam się i kontynuuję bieg swoim początkowym tempem. Muszę przyznać, że biegnie mi się bardzo dobrze, a kibicujący ludzie dodają tylko sił. Mijam kolejne ulice miasta, niektóre widziałem, niektóre widzę pierwszy raz, co jakiś czas grupy kibiców wspierających zawodników. Biegnie mi się bardzo dobrze, szybkie tempo... myślę sobie: "długo takiego tempa nie wytrzymam, ale co tam, raz się żyje", aż tu nagle mija mnie starszy pan, biegnie szybciej ode mnie, patrzę na niego nieco zdziwiony, a on do mnie - spokojnie, ja biegnę tylko 10km - i faktycznie, minął flagę z 10-tką i stanął.
Taka sytuacja była dość powszechna, wiele osób przed biegiem zakładało dystans, który chce przebiec i na danym kilometrze kończyło. Też przed biegiem stawiałem sobie cel, ale... nie planowałem stawać w miejscu po jego osiągnięciu. I tak sobie biegłem... wybiegliśmy z Poznania, a doping nie ustawał, mieszkańcy pobliskich wsi także zaangażowali się we wspieranie zawodników. Co jakiś czas widziałem wsparcie dla biegaczy w postaci rowerzystów, wydawało mi się, że towarzyszą oni zazwyczaj profesjonalistą, ale może i inni korzystają już z takich "gońców".
W okolicach 18-go kilometra od któregoś z kibiców usłyszałem: "Jesteś czwarty!", początkowo wydawało mi się to niedorzeczne, jednak kolejne komentarze to potwierdzały. Byłem w szoku i zastanawiałem się "co ja tutaj robię?!", biegło mi się jednak świetnie, więc trzymałem swoje tempo. Zakładałem, że pierwszy raz spojrzę na zegarek dopiero po półmaratonie.
Na punkcie żywieniowym po 20 kilometrze spotykam znajomą z zawodów w Złotoryi, która jest wolontariuszem. Pierwszy raz korzystam z jedzenia na punkcie i ... patrzę na zegarek: 1h 29min. Jestem w szoku, bo przebiegłem już blisko 22 kilometry, a czas mam bardzo dobry, prawdopodobnie w okolicach życiówki w półmaratonie. Siły nadal mnie nie opuszczają, mijam kolejnego zawodnika i jestem na podium. Teraz zaczyna się "samotność długodystansowca". Zawodnik przede mną daleko, zawodnik za mną też, droga polna, żadnych ludzi, dystans rosnący, zmęczenie i... samotność.
W głowie robię rachunek sumienia. Zamierzony, pierwszy cel osiągnąłem - szybki półmaraton. Teraz cel numer dwa - pokonać ponad 30 kilometrów, to też przychodzi mi stosunkowo łatwo. Mijając flagę 32km uświadamiam sobie, że na tyle maksymalnie byłem przygotowany. Samochodu nie widać, więc biegnę dalej, zwalniam nieco tempo ze średniego: 4:13/km na 4:30/km. Na 35. podbiega do mnie redaktor TVN24 i pyta czy może przeprowadzić ze mną krótki wywiad, zgadzam się, przynajmniej przez chwilę będę miał towarzystwo. Po kilku pytaniach i szybkich odpowiedział zostaje ponownie sam. Zastanawiam się gdzie ta ściana, która się pojawia niby w maratonie?
Wsparcie kibiców na trasie - 1:52
Odpowiedź na pytanie przyszła na 37. kilometrze gdzie był punkt żywieniowy, nie byłem w stanie już jeść równocześnie i biec, dlatego przechodzę do marszu i zjadam w spokoju banana, czekoladę i popijam izotonikiem. Przegania mnie jeden z zawodników, powoli ruszam truchtem w kierunku flagi symbolizującej 38. kilometr. Czuję, że zdecydowanie tempo mi spadło (jak się później okazało do 5:30/km), mam wrażenie, że wlekę się strasznie... Mija mnie kolejnych dwóch zawodników, z tego co liczę to jestem już na 8. miejscu. Myślę sobie - to i tak bardzo dobrze, zrobiłem to co zaplanowałem, a nawet więcej, ale może by tak dobiec do magicznego maratonu, może się uda... - i tak truchtam sobie kolejne metry, skupiając się na tym, aby się nie zatrzymać, jakoś idzie chociaż jest już bardzo trudno utrzymać ciało w ruchu.
Przed flagą 42 mija mnie kolejny zawodnik, jestem 9. i ... kładę się koło flagi oznaczającej 42 kilometry.
<<Wkrótce zdjęcia>>
Wstaję i ... biegnę dalej. Mówię sobie, do tego punktu żywieniowego i kończę. Zatrzymuje się, rozmawiam z panią wolontariusz, uzupełniam płyny, jem, mijają 2-3 minuty i słyszę: - samochód się zbliża. Mam jakieś 700 metrów przewagi, stwierdzam, że głupio zostać tak miniętym w bezruchu, wracam do truchtu. Nie jestem jedyny, który chciał kończyć po maratonie, mijam zawodnika, za chwilę mija go samochód. Meta coraz bliżej. Support na rowerach dodaje sił i wspiera w walce o ostatnie kilometry: "Dawaj! Dawaj! Flaga jest zaraz za zakrętem!", faktycznie, mijam flagę 43 i wznoszę ręce w geście triumfu, jeszcze chwila i mija mnie samochód, udało się! Koniec. Mój wynik: 43.13km. 8. miejsce w Polsce, 198. na świecie. Zadowolony i szczęśliwy, a zarazem wykończony... truchtam do busa, który czeka przy punkcie żywieniowym.
Powrót też dość wyjątkowy, bo ostatnia 9-tka zawodników, która została na trasie wraca jednym busem. Full service: banany, izotoniki, woda, czekolada. Po drodze zgarniamy wolontariuszy i rowerzystów i docieramy na metę.
Powrót do domu mija dość sprawnie i kolejny wyjazd z zawodami przechodzi do historii.
Poznań na każdym zrobił inne wrażenie. Mnie osobiście miasto się podobało, zwłaszcza centrum i Malta. Bieg był bardzo dobrze zorganizowany, a formuła gwarantowała niesamowite emocje, zwłaszcza dla tych, którzy kibicowali w domu, przez internet lub przed telewizorem. Wszystkim kibicom serdecznie dziękuję i zachęcam do udziału za rok :)!
Film z wyjazdu także pojawi się wkrótce.